Wiem, że się gdzieś czaisz, kapryśna Weno. Pod powiekami, pod cienką skórą skroni czuję Twoją pracę. Podsuwasz mi skrawki myśli, mgliste obrazy, snujesz pajęczynę niezrozumiałych jeszcze sensów. Ale zanim wypączkujesz, ja znów stoję przed pustym płótnem i czuję strach. Moje osobiste horror vacui - lęk przed pustką.
W oczekiwaniu na wenę, na ten ożywczy miły oddech, czytam pod kocem listy van Gogha do brata Theo. Vincent też się bał; ostatecznie zwariował przecież ze strachu. Jakaś wewnętrzna potrzeba przełamywania tego lęku popychała go jednak do pracy. Czasem ponad siłę, ponad ludzką wytrzymałość, ale pracował w pocie czoła pod lejącym się z nieba żarem prowansalskiego słońca, które go w końcu pokonało. Szukał swojej "wysokiej żółtej nuty", wariat i fantasta, niepoprawny romantyk o impulsywnym charakterze. Miał jednak dużo racji, gdy pisał do Theo:
"Jeżeli chce się być aktywnym, nie trzeba bać się (...), że popełni się jakiś błąd. Żeby stać się dobrym, nie wystarczy - jak sądzi wielu - nie robić nic złego, to jest kłamstwo (...). Prowadzi to w końcu do stagnacji (...). Nasmaruj coś na płótnie, skoro wiesz, że jest białe i tak idiotycznie patrzy.
Nie masz pojęcia, jak działa paraliżująco, gdy człowiek wpatruje się w takie białe płótno, które mówi do malarza: nic nie potrafisz. Takie płótno potrafi patrzeć zupełnie idiotycznie i tak potrafi fascynować malarzy, że sami potem idiocieją.
Wielu malarzy boi się białego płótna, ale ono boi się malarza (...), który potrafi przełamać owo fascynujące: nic nie potrafisz".
Vincent van Gogh, Listy do brata Theo, jesień 1884
No więc dobrze, Vincencie. Czekamy. Jeszcze nas się płótno przestraszy. ;)